Koronawirus dokonał na świecie prawdziwej rewolucji, ale też sprawił, że każdy musi stosować różne środki ochronne – głównie maseczki, rękawiczki i środki do dezynfekcji. Jednak liczne obostrzenia są już znoszone – jak obowiązek noszenia maseczek. Czy to oznacza koniec maseczkowego biznesu?
Niekoniecznie, gdyż noszenie maseczek nadal jest obowiązkowe m.in. w sklepach. Zniesienie przez rząd zakazu zasłaniania nosa i ust dotyczy osób przebywających na świeżym powietrzu, pod warunkiem, że mogą one zachować wymagany dystans co najmniej 2 metrów od siebie.
30 maja rząd wprowadził IV etap odmrażania gospodarki w związku z epidemią koronawirusa. Zniesiono między innymi obowiązek zasłaniania ust i nosa w przestrzeni publicznej – można biegać, spacerować czy jeździć na rowerze bez maseczki.
Nadal jest jednak obowiązek noszenia maseczek lub zasłaniania ust i nosa szalikiem w różnych sytuacjach – na przykład na targowiskach, w sklepach, urzędach, kościołach i komunikacji miejskiej). Jednak obserwując mieszkańców miast – na przykład Gdańska, Warszawy, Poznania czy Wrocławia – wiele osób już nie nosi maseczek.
Powody są różne – wiele osób nie wierzy, że maseczki faktycznie zabezpieczają nas przed zarażeniem się wirusem. Drudzy wskazują wysoką cenę – nie chcą przepłacać, aby inni bogacili się na cudzym nieszczęściu. Jeszcze inni powątpiewają w powagę sytuacji, jeszcze inni nie noszą maseczek, jeśli nie są już obowiązkowe – wcześniej przestrzegali tego przepisu w obawie przed mandatem.
Przed pandemią koronawirusa maseczki były sprzedawane za niecałą złotówkę, nawet za około 50-80 groszy za sztukę – najprostsze modele jednorazowe. Nagle ich cena wzrosła, a dobrej jakości maseczki można było kupić nawet za kilkanaście lub kilkadziesiąt złotych. Wiele osób zaczęło też szyć je samodzielnie w domu, inni przestawili się na ich produkcję zamiast produkcji innych tekstyliów. Rząd informował przecież, że maseczki będziemy nosić nawet przez rok lub dwa lata. Czy to jednak już koniec maseczkowego biznesu?
Lena.k, f: pasja1000 / pixabay